Humorystycznie napisana opowieść o
człowieku, który w zaskakującym tempie zdobywa majątek w końcu lat PRL-u i w
nowej rzeczywistości po przełomie 1989 r. Niezwykle przedsiębiorczy mężczyzna,
który z mlekiem matki wyssał zdolność do oszczędzania, kombinuje na wszelkie
sposoby, żeby zdobyć upragniony majątek. W latach 80. pomagają mu w tym
wrodzony spryt i liczne znajomości, dzięki którym za łapówki może załatwić
niemal wszystko. W nowej rzeczywistości o kokosy już trudniej, ale za to też można kombinować. Wie, że
ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka, więc poluje na wszelkie cenowe okazje
i gratisy. Ma ogromną obsesję na punkcie oszczędzania, nie może się pogodzić z
tym, że licznik do pomiaru wody tak szybko się kręci, szuka więc każdej okazji,
żeby zdobyć darmowe środki do życia w formie chociażby papieru toaletowego czy
mydełka podkradzionego z miejsc publicznych.
Jego kariera rozpoczęła się od zorganizowania
przyczepy do sprzedaży zapiekanek, których zapewne nikt nie wziąłby do ust,
gdyby wiedział, jak i z czego są zrobione. Prawdziwe kokosy Hubertowi, zwanemu w
środowisku Barbarą Radziwiłłówną, przyniosła jednak działalność lombardu
„Bastion”, który prowadził wraz z dwoma ukraińskimi chłopakami „zgodzonymi”
do egzekwowania należności od klientów. Na zajętym od niewypłacalnego studenta
komputerze nasz bohater spisuje swoje barwne życie: prowadzenie
interesów, załatwianie lewych materiałów do budowę domu, gromadzenie
niezwykłych „okazów” w lombardzie, wreszcie trudności rynkowe w latach 90.
Wszelką swą działalność uświęcał pan Hubert niezwykłą pobożnością. Obrazowi
Matki Boskiej wiszącej przy łóżku powierzał swoje interesy, aż któregoś dnia
doświadczył cudu: oto z obrazu tego zstąpiła Maryja i poleciła mu odbyć
pielgrzymkę do Lichenia.
Hubert nie przypuszczał, że ta podróż
odmieni jego życie. Do świętego miejsca wybrał się swoim maluchem, jednak
nieszczęśliwy wypadek zmusił do do kontynuowania drogi pieszo. W deszczową noc
będzie go prowadzić, niczym Gwiazda Betlejemska, kometa zwiastująca rychły
koniec świata. Po drodze, jak Szekspirowski Makbet spotka trzy „czarownice”, natknie
się na głaz przypominający pomnik pogańskiego bożka Peruna, wreszcie dotrze do
legendarnych ziem Polan. W międzyczasie zobaczy przydrożną kapliczkę z
figurką Matki Boskiej, którą nieopacznie uszkodzi i weźmie ze sobą do naprawy,
potarguje się z nią i, podążając śladem komety, trafi do przydrożnego baru
„Goplana”. Tam na strudzonego i przemokniętego pielgrzyma czeka ratunek –
niespełna umysłu kobieta zaproponuje mu nocleg. I tu zacznie się niezwykle
groteskowa i pełna niespodziewanych zwrotów akcji scena, która być może na
zawsze odmieni życie bohatera.
„Barbara Radziwiłłówna z
Jaworzna-Szczakowej” to bardzo ciekawa pod względem językowym kompozycja.
Mieszanina różnorakich stylów: gawędy szlacheckiej, gwary śląskiej i
kaszubskiej, slangu z półświatka, cytatów z literatury romantycznej i
pozytywistycznej daje smaczną językowo opowieść. Cechą stylu autora jest
niezwykła łatwość łączenia różnorakich, na pierwszy rzut oka odległych od
siebie motywów, często te rozmaite skojarzenia są ze sobą połączone w
humorystyczny sposób:
„Nagle patrzę: wzgórek, a na nim głaz ociosany spogląda na cztery strony świata, chyba na chwałę Peruna. W świetle księżyca, w skośnie padającym śniegu. Z politowaniem pomyślałem o ludku tym ciemnym, ziemie te zamieszkującym, który cześć piorunom i skałom wciąż jeszcze oddaje. Światowid to był, bożek dobry, spoglądający na cztery strony świata. A pod nim jedzenie w miseczce. E, kulki jarzębiny czerwonej, głogu korale i jakieściś grzyby. A powiedz ty mi, w którą stronę to będzie na Licheń? Ej, ty, świątek! Na cztery strony się patrzysz, a w górę byś się lepiej popatrzył. Krajobrazy polskie podziwiasz, a nawet nie wiesz, że z góry już niebawem przyjdzie zagłada. Na Licheń to ja nie wiem kędy. Ja drogę na Sobótkę mogę wskazać, na Kupałę, na Ładę, na Koladę, na uroczysko. Na Licheń nie mnie pytaj, kędy. […] Czy mi się zdawało? Czy to już głaz, słup ledwo pradawną ręką ociosany, kamień łupany gęby dostał i do mnie gada? Próbowałem się go wypytać, gdzie jestem, ale tylko pomruczał coś o polach czy że „w Polan krainie”, niewyraźnie już się – jeśli tak rzec mogę o słupie – wyjęzyczał.”
Powieść bardzo przypadła mi do gustu. Jest
ona bardzo ciekawą i ujętą w oryginalną formę opowieścią o cwanym dorobkiewiczu
mającym niezwykłą zdolność ustawienia się w życiu w każdych warunkach
społeczno-gospodarczych. To także ciekawy portret człowieka o dziwacznej osobowości,
którą w równym stopniu kształtują pieniądz, przemoc, religijność i tandetne błyskotki.
Ta bardzo ciekawa mieszanina znacząco wpływa na charakter głównego
bohatera – prostaka potrafiącego czasami błysnąć wiedzą („oksymoron… na
przykład… o! smaczny… smaczny wrzód”), a przede wszystkim jakże sprytnie
radzącego sobie w każdej rzeczywistości!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz