Lektura książki Śpiewaj ogrody przypomniała mi, czym jest prawdziwa literatura. Tego brakowało mi ostatnio,gdy w moje ręce trafiały powieści lekkie, łatwe i przyjemne. Książka Huellego jest prawdziwą intelektualną przygodą. Świat przedstawiony utworu jest bogaty i różnorodny, a problematyka dotyka chyba wszystkich najważniejszych sfer życia.
Narrator powieści, który jest jednocześnie jednym z jej bohaterów, wkraczając w dorosłe życie, postanawia zebrać i upamiętnić to wszystko, co zapamiętał z czasów dzieciństwa, wprowadzając do opowieści wspomnienia Grety - kobiety, która odegrała w jego młodzieńczym życiu dużą rolę. I tak rozpoczyna się rozległa, pasjonująca, chociaż nie pozbawiona smutku i dramatów opowieść o przedwojennym, wielokulturowym Gdańsku, o wojnie, która zniszczyła miasto i zgładziła wielu jego mieszkańców, o próbie powrotu do normalności w trudnych czasach komunizmu.
Gdańsk jest w powieści miejscem magicznym, każdy jego zakątek wiąże się ze wspomnieniami z dzieciństwa, młodzieńczą fascynacją życiem, ludźmi, historią i kulturą. Każda rzecz, każde zdarzenie czy opowieść miały dla narratora wyjątkowe znaczenie. Świat poznawał z żywych lekcji historii i współczesności, których udzielali mu rodzice i bardzo bliscy mu ludzie - Niemka Greta, u której kilka lat mieszkał z rodzicami, ciotka Eufrozyna, jak i przyjaciel ojca, rodowity Kaszub - pan Bieszk.
Opowieść snuje się lekko, jakiś szczegół jednego wspomnienia przywołuje następne, nieraz bardzo oddalone w czasie od tego pierwszego, by po chwili znów powrócić do początku:
"Czas opowieści ma swoje własne prawo: kołuje, wraca do początku, potrafi przeskakiwać miesiące, a nawet lata, by w pewnej chwili zatrzymać się dłużej na jakimś wydarzeniu albo szczególe z pozoru tylko niezbyt ważnym dla całości." (s.296)
Miło czytać o radości dziecka, które dostaje wymarzony rower i całymi dniami przemierza nim miasto. Dziś na próżno oczekiwać od dziecka autentycznej radości z takiego prezentu. A jeszcze trudniej - takiego zainteresowania opowieściami o historii, trudnych czasach wojen i bitew, legendach i zwyczajach, jakie wykazywał nasz bohater:
"Ryby wyjęte z popiołu były smaczne. Pan Bieszk wydobył z chlebaka kilka pajd chleba i butelkę po oranżadzie, w którą wlał wcześniej pędzone domowym sposobem jałowcowe piwo. Byłem jak oniemiały. Księżyc przeszedł już nad wyspą na drugą stronę jeziora, a ja myślałem, że jestem w środku jakiejś zmyślonej historii, jakiejś legendy, której nigdy nie słyszałem w szkole ani nie przeczytałem w żadnej książce, ani nie usłyszałem w domu, ale która dotyczy mnie tak, jakbym sam był szwedzkim ratajem albo polskim kawalerzystą lub Kaszubą trzymającym straż nad brzegiem jeziora." (s. 94)
Powieść Huellego fascynuje i wciąga do środka opowieści o ludziach uwikłanych w historię, o historii, która zabierała wszystko: spokój, godność, wolność, prawo do szczęścia, rodzinę, życie. To także rodzaj hymnu na cześć człowieka - zarówno tego wybitnego, zdolnego, tworzącego kulturę, jak i tego zwykłego, sponiewieranego przez życie, bo obaj bez wyjątku zasługują na podziw i szacunek:
"Patrzyłem najego szorstkie, spracowane dłonie. Ojciec też nie miał zbyt wypielęgnowanych palców, ale jednak dłonie pana Bieszka to były dłonie od pługa, lejców, noszenia bagaży, zrzucania węgla, zbierania kartofli w polu, żęcia owsa kosą, karmienia drobiu i świń.To były kaszubskie dłonie, dłonie, które miały co najmniej tysiąc lat historii w swoich brodawkach, odciskach, bruzdach, w mitrędze codziennej roboty, gdzie zawsze chodziło o tosamo: żeby zdobyć trochę jedzienia i nie głodować na przednówku" (s. 187-188)
Obok tych niezwykłych biografii zwykłych ludzi niestety pojawiają się także ludzie-demony. Huelle za sprawą bardzo ciekawego wątku siedemnastowiecznego pamiętnika łączy opowieść o hitleryzmie i komunizmie z niesamowitą, wzbudzającą grozę historią pewnego Francuza, którego wojenna tułaczka zaprowadziła do Gdańska. Zło nie narodziło się w XX wieku, a skłonność do okrucieństwa była w człowieku zawsze - o tym zdaje się przypominać autor.
W gąszczu tematów i wątków jeden dominuje i organizuje całą powieść, jest to wątek muzyczny. I znów nasunęła mi się smutna refleksja, że dziś niestety ta dzidzina sztuki praktycznie nie istnieje w świadomości ludzi, a szkolne programy nawet nie próbują tego nadrobić. Szkoda, bardzo szkoda. I znów dostrzegam jakiś paradoks - dzieciństwo w dawnych, choć o wiele trudniejszych czasach było jednak ciekawsze, a może nawet szczęśliwsze? Niech słowa narratora potwierdzą moje zdanie:
"[...] jestem niewątpliwie w jakimś stanie lekkiej euforii - może to opowieść o "Pieśni" skomponowanej przez Ernesta Teodora tak namnie wpłynęła, a może obraz zupełnie zachwaszczonego, jak dżungla dzikiego ogrodu, otaczającego i pochłaniającego z każdej strony ruinę tego domu, w którym po raz pierwszy ujrzałem światło, w którym oczy matki śledziły moje pierwsze, niezdarne kroki, w którym po raz pierwszy usłyszałem dźwięk fortepianu i wokół którego czas - przez te wszytskie lata - zatoczył niewidzialną pętlę, ostatecznie - myślałem już na Polankach - gdybym policzył wszystkie moje wizyty u pani Grety, gdybym spisywał je w kalendarzu, każdą z konkretnym dniem i godziną, byłoby tego całe mnóstwo, byłaby z tego Księga - nie tylko jej i Ernesta Teodora, ale także moja, własna, prywatna Księga wtajemniczenia w całe to miasto i jego ulice, bruki, podwórka, ogrody, zaułki, knajpy, sklepy, byłaby to Księga mojego życia, której przecież nie napisałem, lecz której oddech czułem za plecami, tak jak zapach kwitnących lip." (s. 247-248)
Spotkałam się z wieloma absurdalnymi według mnie zarzutami pod adresem powieści Huellego: a to, że za dużo w niej zagmatwanych wątków, a to, że napisana chaotycznie, wreszczcie, o zgrozo, że za dużo w niej nawiązań do różnych tekstów kutury, bo mało kto słyszał o Rilkem, mało kto zna opery Wagnera. Cóż można powiedzieć: ręce opadają, gdy się słyszy takie słowa. Pozostaje mieć nadzieję, że pokolenie współczesnych czytających wyrobi sobie gust i zacznie doceniać prawdziwą literaturę.