wtorek, 10 lutego 2015

" W stronę tamtego lasu" - Krystyna Siesicka



       Kolejne spotkanie z ulubioną autorką moich młodzieńczych znów dostarczyło wielu wzruszeń, a to za sprawą uroczego miejsca, które stworzyła pani Siesicka.  
        Leśniczówka wuja Bernarda, do której zawitała Sara, by napisać kolejną powieść (wersja dla wujostwa), a tak naprawdę schronić się przed niefrasobliwym narzeczonym jest właśnie tym niezwykłym i skrywającym tajemnice zakątkiem. Tutaj 26-letnia kobieta często bywała jako dziecko, a dziś szuka odpowiedzi na pytanie o sens i powodzenie jej przyszłego małżeństwa z miłośnikiem sportów ekstremalnych. Dziewczyna nie przypuszcza, że powrót po latach okaże się bardzo dla niej bolesny, że to arkadyjskie niemal miejsce nie jest wolne od zła, którego ucieleśnienie, jak ją wiele lat temu zapewniał wuj, zobaczyła na skrzyżowaniu dróg. Wspomnienie spotkania z dziwnym nieznajomym w błyszcącym cylinderku, fraku w pepitkę i laseczką powraca, gdy jadąca samochodem dziewczyna w ostatniej chwili widzi na drodze, w tym właśnie miejscu duży kamień, który omal nie stał się przyczyną nieszczęścia. Stach przed diabłem z przeszłości powraca, a Sara przekonuje się, że rzeczywiście w tym miejscu coś jest nie tak.
     Najpierw ingerencja żony Bernarda w powieść, która weług niej koniecznie musi mieć rudą bohaterkę, potem spotkanie owej rudej dziewczyny w lesie, poznanie prawdy o kotce Czarnuszce i tajemniczym towarzystwie, które w zeszłym roku ulokowało się w tej okolicy, wreszcie dziwna dynia i rupieciarnia na strychu leśniczówki, a w niej rekwizyt z przeszłości.
      Znów pani Krystyna czaruje nas opowieścią o codzienności, w której zawsze można odnaleźć coś niezwykłego, o intrygującej zagadce, która zostaje rozwiązana po dwudziestu latach i to przez przypadek, a tak niewiele brakowakowało, żeby prawda o duchu z przeszłości nigdy nie została poznana.
      W stronę tamtego lasu to powieść, która ma to, co w książkach bardzo lubię: klimat miejsca, odkrywanie piękna w codzienności, nutkę nostalgii i niepewności, a także pamiątki z przeszłości. I jeszcze ten niedosyt, który odczuwamy, gdy karty powieści się kończą, a nie wszytsko zostało dopowiedziane.

poniedziałek, 9 lutego 2015

"Mury Hebronu" - Andrzej Stasiuk


    Mury Hebronu wydane w 1992 roku były debiutem literackim Andrzeja Stasiuka. Domyślam się, że w tamtych latach książka szokowała bardziej niż dziś, gdy język, którym zostały napisane opowiadania, przeniknął do współczesnej ulicy. Wystarczy posłuchać rozmów młodych ludzi w autobusach czy pod szkołą, żeby się przekonać, że slang więzienny rozszerzył strefę swoich wpływów. Po szkole czy na przerwie młodzi idą przecież "zajarać szluga", a w wolnym czasie "bujają się" po mieście. Oczywiście podane przykłady slangu więziennego Murów Hebronu są tymi "lżejszymi", bo tekst nasiąknięty jest odmienianymi na różne sposoby licznymi wulgaryzmami. Nie tylko zresztą pojedyncze słowa tworzą specyficzny klimat wypowiedzi. Składnia zdań (Tak sobie myślałem, żeby to nie była od razu jakaś Iława albo inny Mielęcin), barwne i śmieszne metafory (milicja lata mi osiemdziesiątką koło ch...) sprawiają, że tekst, mimo ukazywania przerażającej rzeczywistości, czyta się dobrze, a często nie sposób się przy nim nie uśmiechnąć. Humor opowiadania nie przesłania jednak przerażającej prawdy o życiu szemranego towarzystwa w PRL-owskich więzieniach i na wolności. Praktyki stosowane w ówczesnych zakładach karnych zaprzeczały idei resocjalizacji więźniów, którzy po wyjściu na wolność powracali do dawnego stylu życia. Dowiadujemy się o tym z dwunastu opowiadań, które tworzą zbiór Mury Hebronu.
    Najobszerniejsze z opowiadań, zatytułowane Opowieść jednej nocy, zdecydowanie dominuje nad całością i objętościowo, i pod względem treści i języka. Jest ono zapisem nocnej rozmowy, a właściwie monologu, który wygłasza doświadczony więzień młodemu zwanemu przez niego  "małolatem". Opowieść o swoim życiu rozpoczyna od opisu pierwszych kradzieży, pobytu w poprawczaku, patologii w rodzinie, romansu z lekarką, włóczenia się po melinach. Następnie opowiada o pobycie w zakładzie karnym za zlecenie obrabowania domu, wyjściu na wolność, "bujaniu się" po Warszawie, pobycie u kolegi z więzienia, w jednej z licznych na Pradze melin, kolejnych romansach i kradzieżach. Obecny pobyt w więzieniu jest już jego trzecim, stąd nasz bohater czuje się już jak stary wyjadacz, który wie, jak przetrwać za kratami i czuje się osobą kompetentną, by udzielać małolatowi rad. Przede wszystkim uświadamia mu, że więźniowie dzielą się na "grypsujących", czyli tych lepszych, prawdziwych więźniów, którzy wybrali w życiu zawód bandziora i "frajerów", czyli tych żałujących za grzechy i obiecujących poprawę. Ci pierwsiczują się w więzieniu jak panowie na włościach, ustalają zasady, tępią "frajerów":

Tutaj wszystko jest proste. Żeby nie być cwelem, trzeba dymać cweli. Żeby nie być frajerem, trzeba gnębić frajerów. A przynajmniej nie wolno bać się tych spraw. Przypeniasz pierwszy raz, to możesz przypeniać i drugi. Przypeniasz w małej sprawie, to możesz przypeniać i w dużej. Nie ma litości. Litość to zbrodnia. Codziennie musisz sobie to powtbarzać. Codziennie. Dwa razy dziennie. Rano i wieczorem. Kryminał jest dla sztywnych chłopaków. Kryminał dla sztywnych chłopaków jest jak drugi dom. Co ja gadam, drugi. Pierwszy. A w domu musi być porządek. Tyle ci powiem, małolat. Tylko tyle. Pozwól rządzić frajerstwu, a zobaczysz, co się będzie działo. Każdy będzie sprzedawał każdego. Za byle gówno. Za dodatkowe widzenie, za dodatkową paczkę, za pochwałę w raporcie jakiegoś pierdolonego oddziałowego. Tylko strach. Nic innego. Ta cała banda frajerów boi się administracji, ale boi się i nas. Nas boi się bardziej. Klawisza to oni widują trzy razy dziennie, a z nami muszą żyć na co dzień. Kryminał nie jest dla tych, którzy wpierdolili się do niego przez przypadek i żałują za grzechy. Kryminał jest dla tych, co wiedzieli, że do niego trafią. I nie płaczą po nocach w poduszkę. Kryminały zbudowali specjalnie dla nas i my sobie będziemy je urządzać. (s. 122-123)

Opis brutalnych przesłuchań milicji, zamykania oczu administracji więziennej na to, co dzieje się w celach, prób samobójczych, wreszcie bestialskich praktyk wobec "cweli" wykorzystwanych seksualnie przywodzi na myślmyśl jedno stwierdzenie: Więzienie zamiast resocjalizować, tworzy z ludzi prawdziwe bestie, bo mówienie o "zezwierzęceniu" w ich przypadku to za mało. Potwierdzają to słowa naszego bohatera:

Małolat, ja siedzę już trzeci raz i wiem, że będę z przerwami siedział do końca życia. Udało się im tylko jedno. Nauczyli mnie, jak być bandytą, nie bać się kryminału i być dumnym z tego. To im się dobrze udało. I tylko to. (s.105)

Z opowiadań Stasiuka wybrzmiewa jednoznacznie negatywny obraz zakładów poprawczych (które są  dla złodziei"podstawówką na wysokim poziomie) i karnych, w których proces odczłowieczania postępuje w błyskawicznym tempie. Stasiuk jednak, ukazując rodzinne domy złodziei, pełne pustych butelek i pijanych do nieprzytomności ludzi, pokazuje, gdzie rodzi się zło.

Mury Hebronu to tekst mocny, momentami szokujący, pokazujący, że granica dna, które może osiągnąć człowiek nie istnieje, gdyż ta "cywilizowana istota" jest w stanie wymyślić coraz to nowe sposoby splugawienia siebie i innych. Chyba tylko dobra narracja z mnóstwem smaczków językowych (Tu się nie siedzi dla zabawy. To nie pączki u cioci, nie możesz wyjść, jak ci się balanga nie podoba), sprawia, że tekst w ogóle da się przeczytać.