sobota, 31 stycznia 2015

"Śpiewaj ogrody" - Paweł Huelle



        Lektura książki Śpiewaj ogrody przypomniała mi, czym jest prawdziwa literatura. Tego brakowało mi ostatnio,gdy w moje ręce trafiały powieści lekkie, łatwe i przyjemne. Książka Huellego jest prawdziwą intelektualną przygodą. Świat przedstawiony utworu jest bogaty i różnorodny, a problematyka dotyka chyba wszystkich najważniejszych sfer życia.
        Narrator powieści, który jest jednocześnie jednym z jej bohaterów, wkraczając w dorosłe życie, postanawia zebrać i upamiętnić to wszystko, co zapamiętał z czasów dzieciństwa, wprowadzając do opowieści wspomnienia Grety - kobiety, która odegrała w jego młodzieńczym życiu dużą rolę. I tak rozpoczyna się rozległa, pasjonująca, chociaż nie pozbawiona smutku i dramatów opowieść o przedwojennym, wielokulturowym Gdańsku, o wojnie, która zniszczyła miasto i zgładziła wielu jego mieszkańców, o próbie powrotu do normalności w trudnych czasach komunizmu.
       Gdańsk jest w powieści miejscem magicznym, każdy jego zakątek wiąże się ze wspomnieniami z dzieciństwa, młodzieńczą fascynacją życiem, ludźmi, historią i kulturą. Każda rzecz, każde zdarzenie czy opowieść miały dla narratora wyjątkowe znaczenie. Świat poznawał z żywych lekcji historii i współczesności, których udzielali mu rodzice i bardzo bliscy mu ludzie - Niemka Greta, u której kilka lat mieszkał z rodzicami, ciotka Eufrozyna, jak i przyjaciel ojca, rodowity Kaszub - pan Bieszk.
       Opowieść snuje się lekko, jakiś szczegół jednego wspomnienia przywołuje następne, nieraz bardzo oddalone w czasie od tego pierwszego, by po chwili znów powrócić do początku:

"Czas opowieści ma swoje własne prawo: kołuje, wraca do początku, potrafi przeskakiwać miesiące, a nawet lata, by w pewnej chwili zatrzymać się dłużej na jakimś wydarzeniu albo szczególe z pozoru tylko niezbyt ważnym dla całości." (s.296)

        Miło czytać o radości dziecka, które dostaje wymarzony rower i całymi dniami przemierza nim miasto. Dziś na próżno oczekiwać od dziecka autentycznej radości z takiego prezentu. A jeszcze trudniej - takiego zainteresowania opowieściami o historii, trudnych czasach wojen i bitew, legendach i zwyczajach, jakie wykazywał nasz bohater:

"Ryby wyjęte z popiołu były smaczne. Pan Bieszk wydobył z chlebaka kilka pajd chleba i butelkę po oranżadzie, w którą wlał wcześniej pędzone domowym sposobem jałowcowe piwo. Byłem jak oniemiały. Księżyc przeszedł już nad wyspą na drugą stronę jeziora, a ja myślałem, że jestem w środku jakiejś zmyślonej historii, jakiejś legendy, której nigdy nie słyszałem w szkole ani nie przeczytałem w żadnej książce, ani nie usłyszałem w domu, ale która dotyczy mnie tak, jakbym sam był szwedzkim ratajem albo polskim kawalerzystą lub Kaszubą trzymającym straż nad brzegiem jeziora." (s. 94)

      Powieść Huellego fascynuje i wciąga do środka opowieści o ludziach uwikłanych w historię, o historii, która zabierała wszystko: spokój, godność, wolność, prawo do szczęścia, rodzinę, życie. To także rodzaj hymnu na cześć człowieka - zarówno tego wybitnego, zdolnego, tworzącego kulturę, jak i tego zwykłego, sponiewieranego przez życie, bo obaj bez wyjątku zasługują na podziw i szacunek:

"Patrzyłem najego szorstkie, spracowane dłonie. Ojciec też nie miał zbyt wypielęgnowanych palców, ale jednak dłonie pana Bieszka to były dłonie od pługa, lejców, noszenia bagaży, zrzucania węgla, zbierania kartofli w polu, żęcia owsa kosą, karmienia drobiu i świń.To były kaszubskie dłonie, dłonie, które miały co najmniej tysiąc lat historii w swoich brodawkach, odciskach, bruzdach, w mitrędze codziennej roboty, gdzie zawsze chodziło o tosamo: żeby zdobyć trochę jedzienia i nie głodować na przednówku" (s. 187-188)

       Obok tych niezwykłych biografii zwykłych ludzi niestety pojawiają się także ludzie-demony. Huelle za sprawą bardzo ciekawego wątku siedemnastowiecznego pamiętnika łączy opowieść o hitleryzmie i komunizmie z niesamowitą, wzbudzającą grozę historią pewnego Francuza, którego wojenna tułaczka zaprowadziła do Gdańska. Zło nie narodziło się w XX wieku, a skłonność do okrucieństwa była w człowieku zawsze - o tym zdaje się przypominać autor.

      W gąszczu tematów i wątków jeden dominuje i organizuje całą powieść, jest to wątek muzyczny. I znów nasunęła mi się smutna refleksja, że dziś niestety ta dzidzina sztuki praktycznie nie istnieje w świadomości ludzi, a szkolne programy nawet nie próbują tego nadrobić. Szkoda, bardzo szkoda. I znów dostrzegam jakiś paradoks - dzieciństwo w dawnych, choć o wiele trudniejszych czasach było jednak ciekawsze, a może nawet szczęśliwsze? Niech słowa narratora potwierdzą moje zdanie:

"[...] jestem niewątpliwie w jakimś stanie lekkiej euforii - może to opowieść o "Pieśni" skomponowanej przez Ernesta Teodora tak namnie wpłynęła, a może obraz zupełnie zachwaszczonego, jak dżungla dzikiego ogrodu, otaczającego i pochłaniającego z każdej strony ruinę tego domu, w którym po raz pierwszy ujrzałem światło, w którym oczy matki śledziły moje pierwsze, niezdarne kroki, w którym po raz pierwszy usłyszałem dźwięk fortepianu i wokół którego czas - przez te wszytskie lata - zatoczył niewidzialną pętlę, ostatecznie - myślałem już na Polankach - gdybym policzył wszystkie moje wizyty u pani Grety, gdybym spisywał je w kalendarzu, każdą z konkretnym dniem i godziną, byłoby tego całe mnóstwo, byłaby z tego Księga - nie tylko jej i Ernesta Teodora, ale także moja, własna, prywatna Księga wtajemniczenia w całe to miasto i jego ulice, bruki, podwórka, ogrody, zaułki, knajpy, sklepy, byłaby to Księga mojego życia, której przecież nie napisałem, lecz której oddech czułem za plecami, tak jak zapach kwitnących lip." (s. 247-248)

      Spotkałam się z wieloma absurdalnymi według mnie zarzutami pod adresem powieści Huellego: a to, że za dużo w niej zagmatwanych wątków, a to, że napisana chaotycznie, wreszczcie, o zgrozo, że za dużo w niej nawiązań do różnych tekstów kutury, bo mało kto słyszał o Rilkem, mało kto zna opery Wagnera. Cóż można powiedzieć: ręce opadają, gdy się słyszy takie słowa. Pozostaje mieć nadzieję, że pokolenie współczesnych czytających wyrobi sobie gust i zacznie doceniać prawdziwą literaturę.


niedziela, 18 stycznia 2015

"Stokrotki w deszczu" - Anna Gratkowska



Książka jest diagnozą świata współczesnych absolwentów, którzy z tytułem magistra lądują w pośredniaku i miesiącami, a nawet latami czekają już nawet nie na wymarzoną, ale jakąkolwiek pracę. Główna bohaterka, która mimo poczucia bezsensu wysyła kolejne CV i śledzi portale dla szukających pracy, w końcu wypowiada gorzką prawdę o swoich szansach na normalne zawodowe życie:

Nikt nie ma odwagi zacytować statystyk, według których liczba magistrów przekracza liczbę etatów. Prawdę mogę poznać tylko w urzędzie. W urzędzie jest jasno powiedziane, że mój czas i umiejętności nie są nikomu potrzebne.

Dzisiejszy świat nie ma do zaoferowania młodym ludziom zupełnie nic. Szczęściarze, których natura obdarzyła pyskatą naturą, uporem i zbytnią pewnością siebie, jeszcze jako tako sobie radzą (Anka). Gorzej z tymi, którzy, jak narratorka, nie pasują do współczesności - są skromni, nieśmiali, bez siły przebicia, trochę nieporadni. Dla takich nie przewidziano żadnego zajęcia.

Kolejne próby znalezienia zatrudnienia, rozmowy kwalifikacyjne kończące się kłamliwym zapewnieniem, że "na pewno do pani oddzwonimy", przeliczanie każdej złotówki, miesięcznym przegląd rachunków i gorzka refleksja, że jednym zbędnym zakupem okazały się żelki i orzechowe ciastka za całe 6, 08 zł, i jeszcze pozostająca w sferze marzeń kawa z przyjaciółką w Cafe Paradise - oto, z czym zmaga się nasza bohaterka, a z nią ogromna liczba młodych ludzi we współczesnej Polsce.

Młoda kobieta jeszcze jako tako funkcjonuje chyba tylko za sprawą wspierającej ją rodziny i męża. Wszyscy wierzą, że w końcu się jej uda, ale ona sama ma świadomość, że trochę zmarnowała swój potencjał. Wybór dziennikarstwa nie był dobrym pomysłem, sama nie czuje się na siłach, aby podołać pracy w zawodzie. Najchętniej widziałaby się w ciepłym kąciku przy komputerze, ale wie, że nikt takiej pracy jej nie zaoferuje.

Powieść porusza trudne, współczesne problemy młodych ludzi, wśród których znajdzie się: beznadziejne poszukiwanie pracy; walka o prawo do osobnego życia, do małżeńskiej prywatności kosztem niestety comiesięcznych rachunków za wynajem; brak czasu dla własnego dziecka, bo jeśli już jakieś zajęcie jest, to pracodawca wymaga ogromnego zaangażowania i pracy od rana do wieczora; pierwsza małżeńska kłótnia; nieplanowana ciąża w najgorszym dla kobiety czasie; depresja przyszłej matki i próba zachowania optymizmu mimo wszelkich przeciwności.

A ja wyję, bo przecież brak pracy i czarna dziura w budżecie pochłaniająca wszystkie nasze plany, i życie wywracane do góry nogami, w chwili, gdy tak niepewnie kroczymy naprzód. Nie wiem, jak damy sobie radę, chyba nie damy, czy można zrezygnować z tej konkurencji, ogłosić falstart, odwołać wyścig?

I jest jeszcze nieśmiertelny Facebook, do którego przeniosło się życie młodych ludzi. Tutaj przecież można troszkę nakłamać: zdjęcia i wpisy pokazują przecież tylko część prawdy o nas, tę lepszą część. Facebook leczy kompleksy: wystawię na widok publiczny swoje zdjęcie z uśmiechniętym bobasem, ale przecież za nic w świecie nie przyznam się, że jest mi ciężko, że jestem przemęczona;

Stokrotki w deszczu to książka, która pewnie niejednej młodej czytelniczce będzie bardzo bliska, bo odnajdzie w niej to, z czym sama się zmierza na co dzień.