piątek, 31 października 2014

"Zielone kalosze" - Wanda Szymanowska



    Bardzo udany debiut pani Wandy Szymanowskiej. Książka bez zbytniego patosu porusza temat przemocy w rodzinie i dojrzewania kobiet do wyzwolenia się spod wpływu mężów-tyranów. Może poważnie te słowa zabrzmiały, ale, tak jak wspomniałam, powieść została utrzymana w lekkim tonie, a poza tym tyle w niej optymizmu, że z pewnością nikogo nie przytłoczy.
    Autorka "wysłała" swoją główną bohaterkę z dużego miasta na prowincję, do opuszczonego domku wśród pól, które przecina błotnista droga, W tym miejscu pięćdziesięcioletnia kobieta, przyzwyczajona do luksusów i markowych ubrań szuka ciszy i odpoczynku po 30 latach związku z alkoholikiem. Jak to na wsi bywa, każda nowa rzecz nie ujdzie uwadze mieszkańców. Antonina od razu została zauważona i oczywiście wzbudziła sensację we wsi. Kto jak kto, ale sklepowa Stenia musi wiedzieć, co się wokół dzieje, więc gdy tylko pojawia się niecodzienna klientka, postanawia ją wybadać. Od pierwszego niewinnego "A pani to na długo?" rozpoczęła się przyjaźń wykształconej pani z miasta z prostą, wiejską, zaniedbaną, ale pełną ciepła i energii kobieciną, przyjaźń, która wiele zmieniła w życiu obu kobiet podobnie doświadczonych przez życie.
     Przyjazd Antoniny zakłócił leniwie płynące życie Ruczaju Dolnego. Wieś w oczach kobiety jawi się jako relikt PRL-u na czele z wójtem siedzącym na ciepłym stołku przy pustym biurku z papierosem w ustach i całowaniem rączek szanownej pani (tak na wszelki wypadek, bo nie wiadomo, co to za jedna, a co, jeśli się okaże, że ktoś ją nasłał?). Barak zwany świetlicą przypomina klubokawiarnię z lat 60, mężczyźni okupują knajpę w rynku a głowy miejscowych kobiet straszą nieśmiertelną trwałą z kręconymi lokami.

- Ale proszę cię, kochana, nie rób już więcej trwałej. Za bardzo wysusza włosy i robi się z nich taki brzydki wiecheć - wyjaśniała Antonina.
Stenia przyglądała jej się zdezorientowana. Pierwszy raz w życiu słyszy, że nie trzeba robić trwałej ondulacji, bo jest brzydka. No jak nie robić? Przecież wszystkie mają i kochają siedzieć dwie godziny u fryzjerki, bo tylko tam można dowiedzieć się ciekawych rzeczy - kto, z kim, kiedy, za co, po co, za ile, dlaczego i co z tego wynikło. To po co ona teraz będzie chodzić do fryzjerki? Prostować? A inne kręcą?

      Autorka genialnie oddała mentalność mieszkańców wioski, którzy żyją tak, jakby w Polsce w ostatnich latach nic się nie zmieniło. W ich świadomości funkcjonuje jeszcze stary system: rządzi wójt, a oni trwają w swoim marazmie, nawet nie próbują czegoś we wsi zmienić, choćby nawet upomnieć się o dom kultury, który umarł wraz z poprzednią kierowniczką. Jedyną rozrywką mieszkańców jest obserwacja siebie nawzajem, wysiadywanie w barze (mężczyźni) i ulubione ploteczki w sklepie czy u fryzjera (kobiety).
      Czy Antonina zaklimatyzuje się w nowym domu? Czy uda jej się ożywić miasteczko i zmienić podejście wójta do swojej pracy i potrzeb mieszkańców? Czy przyjaźń ze Stenią nie zachwieje rodzące się w nich uczucie do tego samego mężczyzny? I czy Stenia znajdzie w sobie tyle odwagi, żeby podjąć ważną decyzję?
     Zielone kalosze to książka naprawdę dobrze napisana. Znakomity styl, lekkość narracji, ważny temat podany bez zbytniego roztrząsania i roztkliwiania się nad losem bohaterek, bardzo dobra kreacja bohaterów, których charaktery zostały bardzo realistycznie odmalowane i sporo smaczków w postaci zabawnych opisów realiów obyczajowych wsi - to wszystko tworzy naprawdę ciekawą opowieść.

wtorek, 28 października 2014

"Trucicielka"- Eric-Emmanuel Schmitt



      Trucicielka jest zbiorem czterech opowiadań, które łączą motyw obsesji i postać św. Rity. Ogarniająca umysł uprczywa myśl-trucicielka jest potężną siłą, która panuje nad człowiekiem, czyniąc go niewolnikiem samego siebie i skłaniając do działań rzutujących na całe życie. To "opętanie" ma w zbiorze różnoraką postać: chorobliwej fascynacji księdzem, rozpaczy, wyrzutów sumienia, zemsty, żądzy władzy i strachu przed wyjściem na jaw spraw z przeszłości.
     Pierwsze z opowiadań, noszące taki sam tytuł jak całość zbioru, rozgrywa się w pewnym francuskim miasteczku, które stało  się znane za sprawą jednej z mieszkanek - Marie Maurestier, zwanej Trucicielką. To niechlubne miano przylgnęło do niej za sprawą głośnych procesów, w których jednak skutecznie obroniła się przed oskarżeniami o zabójstwo mężów. Siedemdziesięcioletnia dziś kobieta nie wygląda i nigdy nie wyglądała jak uwodzicielka, która miałaby zwabić trzech dużo starszych od siebie mężczyzn, by po ślubie pozbyć się ich i przejąć ich majątek. Wysoka, nieprzyjemna, nieprzystępna, ironiczna, aseksualna nie wydaje się osobą o erotycznie bujnej przeszłości, w której było też miejsce na romans z dużo młodszym, przystojnym, kochankiem. Czy rzeczywiście ta "wielka klacz o groźnej posturze", jak o niej mówiono, dokonała wszystkich morderstw, czy też kolejne zgony związanych z nimi mężczyzn to tylko zbieg okoliczności?
       W mieście pojawia się osoba, przy której Marie staje się inna. Kobieta codziennie przychodzi do koscioła, wpatruje się w  nowego, przystojnego proboszcza, razem z nim się modli, a po nabożeństwie długo z nim rozmawia. Gabriel jest pełen gorliwej wiary, którą zaraża wiernych, pełen ciepła, wyrozumiałości i pokory cechującej młodych duszpasterzy, niepoddających się jeszcze rutynie w pracy duszpasterskiej i w modlitwie. Początkowa fascynacja osobowością księdza przeradza się w pożądanie i chęć zawładnięcia jego duszą.
       Marie nie może się pogodzić z tym, że Gabriel nie poświęca jej już tyle czasu, gdyż pomaga Verze Yvette, źle prowadzącej się matce sześciorga dzieci. Częste wizyty Very w konfesjonale doprowadzają Marie do furii, zwłaszcza że ta młoda kobieta jest bardzo atrakcyjna. Gdy słyszy od Gabriela, że największym grzesznikom duszpasterz powinien poświęcać najwięcej czasu, Marie postanawia działać. Teraz ona okupuje jego konfesjonał i wyznaje szokujące prawdy ze swojego życia. Czuje przy tym fizyczną rozkosz, bliskość księdza i przedmiot ich rozmów są dla niej namiastką cielesnej bliskości. Nowe szczegóły, plątanie się w zeznaniach, zmiany motywów morderstw są przemyślaną strategią mającą przedłużyć godziny spowiedzi.  Czy rzeczywiście wszystko, co wyznała, jest prawdą, czy też ubarwiła przeszłość, by dłużej być przy Gabrielu i nie pozwolić mu o sobie zapomnieć? Czy uda się młodemu proboszczowi nawrócić swoją parafiankę? Co się wydarzyło po pięciu bardzo trudnych i wyczerpujących dla Gabriela, a pełnych rozkoszy dla Marie tygodni spowiedzi?

       Drugie opowiadanie pt. Powrót jest znakomitym studium psychologicznym postaci. Greg, mechanik okrętów, spędza swoje życie na Pacyfiku. Jest to prosty robotnik, zapatrzony w pracę, która organizuje całe jego życie. Na lądzie zostawił żonę i cztery córki, ale zajęty pracą nie ma czasu ani siły na tęsknotę czy rozmyślania. Wszytsko zmienia się, gdy kapitan statku otrzymuje telegram o śmierci córki Grega. Niestety nie udało się ustalić, która z córek nie żyje. Greg przeżywa piekło. Zastanawia się, której córki już nigdy nie zobaczy. Prosi Boga o to, żeby to nie była ta, którą najbardziej kocha, potem ma wyrzuty sumienia, że prosząc Boga o życie jednej, niejako skazuje na śmierć inną. Uświadamia sobie, że jego dzieci wychowały się w zasadzie bez niego, że z powodu wiecznej rozłąki nie zna swoich córek, nie wie, jakie są, co je interesuje. Wyrzuca sobie, że gdy się pojawiał w domu, był dla nich zbyt ostry, wzbudzał strach, zamiast dawać miłość. W jaki sposób to doświadczenie wpłynie na życie Grega? Czy nieugięty twardziel zmieni swój stosunek do rodziny? I której córki nie ujrzy, gdy wróci do domu?

       Koncert "Pamięci anioła", trzecie opowiadanie zbioru opisuje historię Chrisa i Axela - dwóch młodych, obiecujących muzyków. Nikt nie ma wątpliwości, że to jednak Axel ma większy talent. To, co Chris musi wypracować, Axel ma w genach, więc jego gra urzeka naturalnością i niedoścignionym pięknem. Chorobliwa zazdrość wyzwala w Chrisie chęć rywalizacji i udowodnienia, że to on jest lepszy. Na wybrzeżu Australii odbywa się turniej młodych muzyków. Chłopcy mają się wykazać sprawnością fizyczną i sprytem w odnajdowaniu kryjówek ze skarbem. Jedna z nich znajduje się pod rafą koralową. Chris dociera tam jako pierwszy. Gdy zbliża się do celu, widzi jak Axel zaklinowany w rafie bezskutecznie próbuje się uwolnić. Nie wie, czy gesty chłopaka to  rzeczywiście wołanie o pomoc, czy podstęp mający go odciągnąć od skarbu. Chris podejmuje decyzję - weźmie skarb, potem wróci po Axela. Skarb został zdobyty, jednak na pomoc koledze jest już za późno. Najlepiej więc uciec, udając, że nic się nie widziało, zmarli przecież nie potrafią mówić.
      Jak wygląda życie Chrisa po wypadku kolegi? Czy może żyć ze świadomością, że przez niego zginął człowiek? Czy Chris może być pewny, że prawda nie wyjdzie na jaw? A może po latach duch przeszłości powróci, by upomnieć się o sprawiedliwość?

     Czwarte opowiadanie Trucicielki nosi tytuł Elizejska miłość i opisuje życie francuskiej prezydenckiej pary. Kolorowe pisma opiewają wieloletnią miłość małżonków, ilustrując ją licznymi zdjęciami. Prezydent Henri musi przecież dbać o pozory, w końcu zbliżają się wybory, w których będzie się ubiegał o drugą kadencję. Prezydentowa Catherine analizuje swoje życie i odkrywa, że nie może już żyć zamknięta w złotej klatce z mężem, który ją zdradza i traktuje jak ozdobnik jego politycznej kariery. Któregoś dnia wykrzykuje zbierającemu się do kochanki mężowi wszystko, co leży jej na sercu - łącznie z tym, co wie o kulisach jego wygranej w wyborach sprzed kilku lat. Przerażony prezydent próbuje uciszyć Catherine,  a jest zdolny do wszystkiego. Kobieta przekazuje wszystkie obciążające go zeznania swoim znajomym, którzy w razie czego ujawnią je światu.  Od teraz w interesie prezydenta jest to, żeby jego żonie nie spadł włos z głowy. Obojga małżonków nagle paraliżuje wiadomość o chorobie Catherine.  W hospicjum św.  Rity umierająca kobieta pisze wspomnienia, które każe opublikować po swojej śmierci.  Jej rękopis staje się obsesją Henry'ego.  Mężczyzna robi wszystko, aby obciążające go zapiski żony nie ujrzały światła dziennego. Bezskutecznie.
 


środa, 15 października 2014

"Kwiaty na poddaszu" - Virginia C. Andrews



           Po raz pierwszy wydane w 1979 r. Kwiaty na poddaszu na miano "wielkiego bestsellera" zasłużyły rewelacyjnie skonstruowaną intrygą. Odkrywanie kolejnych mrocznych i nierzadko drastycznych wątków pochłania czytelnika tak, że ciężko się od lektury oderwać.
          Czworo rodzeństwa mieszka z rodzicami w Glandstone. Matka Corrine opiekuje się dziećmi i wydaje na siebie mnóstwo pieniędzy, które zarabia jej mąż, Christopher. Domowa sielanka kończy się podczas urodzinowego przyjęcia ojca, na które główny bohater tego dnia nie zdążył już przyjechać. Śmierć Christophera wywraca życie dzieci do góry nogami. Matka przyznaje się, że z powodu swojej rozrzutności i umiłowania do luksusu nie mają ani grosza, a ich dom jest obciążony długami. Cała rodzina udaje się pociągiem do domu rodziców Corrine. W drodze dzieci dowiadują się, że dziadek nienawidzi ich matki, gdyż za młodu zrobiła coś, czego nie potrafi jej wybaczyć. Matka tłumaczy, że do momentu aż odzyska względy swojego umierającego ojca i na nowo zostanie uznana dziedziczką jego fortuny, będą musiały się ukrywać. Dzieci zostają umieszczone w jednym pokoju, z którego przez drzwiczki ukryte w szafie mogą się przedostać na poddasze ogromnego domu. Codziennie rano zagląda do nich ich babka, przynosząc skromne jedzenie na cały dzień i upominając, aby zachowywały się przyzwoicie, czytały Biblię i nie grzeszyły. Wyobrażenia dzieci o mieszkaniu w dużym, bogatym domu dziadków szybko się weryfikują. Pokój i poddasze są jedynym miejscem, w którym mogą przebywać, a babka uważa je za "nasienie diabła", jest ostra, nieprzyjemna, okrutna. Matka, tłumacząc zachowanie babki, wyjawia tajemnicę swojego małżeństwa z bliskim krewnym i znika na całe dnie, by rzekomo uczyć się zawodu sekretarki, dzięki któremu będzie mogła znaleźć pracę, wynająć dom i utrzymać całą rodzinę. Mami też dzieci obietnicą wielkiego majątku, który odziedziczą po śmierci dziadka, mają tylko cierpliwie czekać.
          Narratorka opowiadania, dwunastoletnia Cathy domyśla się, że ich matka kłamie, a tajemnica pokrewieństwa rodziców jest tylko jedną z wielu. Inaczej zachowuje się Chris, który bezgranicznie matce wierzy. Niczego nieświadome pięcioletnie bliźniaki, Carrie i Cory, ciągle pytają o mamę i lgną do Cathy, którą wkrótce zaczynają traktować jak własną rodzicielkę. Niespokojna i nieufna Cathy pod wpływem Chrisa próbuje znów matce zaufać.
          Tymczasowe lokum na poddaszu domu Foxworth Hall zamienia się w więzienie, z którego Cathy nie widzi już szansy ucieczki, zwłaszcza że rzekomo umierający dziadek wiąż żyje, a mama zjawia się w pokoju coraz rzadziej, a któregoś dnia informuje dzieci o swoim nowym mężu. Kobieta w ogóle nie interesuje się bliźniakami, nawet na nie nie patrzy, może już się nimi nie interesuje albo być może boi się zobaczyć ich wyniszczonych brakiem słońca, świeżego powietrza i ciepłego jedzenia twarzy. Jest bezczelna, gdy opowiada dzieciom opowiada o swoich wycieczkach, wyjściach do kina, balach, podróży po Europie. Wyrzuty sumienia próbuje zagłuszyć drogimi prezentami. Nie ma za grosz wyczucia, bo już o miłości matczynej mówić chyba nie można, gdy na długie tygodnie znika, zostawiając swojej dzieci na łasce swojej okrutnej matki, która wyszukuje pretekstów, by wyżyć się na niechcianych dzieciach.
          Czy to pod wpływem rodziców Corrine zamienia się w bezduszną i zakochaną w pieniądzach kobietę? Obawiam się, że ona już wcześniej zdradzała swój egotyzm. Na początku powieści, gdy Corrine podejmuje decyzję o powrocie do rodzinnego domu, pokazuje siebie w nie najlepszym świetle. Przydziela dzieciom tylko dwie walizki, sobie też, a przecież ich jest czworo, a ona jedna. Co więcej, nie zamierza tych dzieci w ogóle spakować, to Cathy ma zdecydować, czego najbardziej potrzebują bliźniaki. Gdy nocą zmierzają już przez pola i las do Foxworth Hall, to Cathy i Chris muszą nieść śpiące bliźniaki, chociaż matka idzie z pustymi rękami, gdyż po walizki ma pojechać później. Egoizm matki nie zrodził się po powrocie do rodziców, ta matka prawdopodobnie zawsze taka była, a tylko wizja przyszłego bogactwa wyzwoliła w niej te najgorsze instynkty.
          Tymczasem w zamkniętych na poddaszu nastolatkach zaczynają się budzić pierwsze fascynacje cielesnością. Nastolatki w osamotnieniu zmagają się z problemami okresu dojrzewania. W dodatku muszą zastąpić młodszemu rodzeństwu ojca i matkę, opiekować się nimi w chorobie, zorganizować im czas zabawy i nauki, i, co najgorsze, chronić ich przed własną babką, uspokajać, pocieszać i  tłumaczyć nieludzkie zachowanie matki.
          Kwiaty na poddaszu to przejmująca opowieść o dzieciach, które stanęły na przeszkodzie w realizacji marzeń matki o fortunie i młodym kochanku, to historia dzieci, które karze się za to, że ich ojcem jest bliski krewny matki. Książka wciągająca i jednocześnie przygnębiająca, momentami szokująca, ale, według mnie, mało wiarygodna. Za dużo w niej patologii. Dziwne jest to wymieszanie dewocji dziadków z ich okrucieństwem. Dziwi także brak zainteresowania różnych instytucji i szkoły losem dzieci, które zniknęły (przecież akcja książki nie dzieje się w średniowieczu, lecz w drugiej połowie XX wieku). Zastanawiająca jest także naiwność służby, która wierzy w opowieść o myszach harcujących na poddaszu i nawet z ciekawości nie zajrzy do zamkniętego skrzydła posiadłości, do którego właścicielka potajemnie nosi jedzenie zatrute arszenikiem. Niewiarygodne jest to, że przez tak długi czas tajemnica dzieci nie została odkryta, a one same wcześniej nie zorientowały się, że matka wcale nie chce ich stąd zabrać. Przecież gdyby chciała,to sama jej biżuteria, którą obwieszona przychodziła do dzieci, wystarczyłaby na wynajęcie domu i szczęśliwe życie z dala od barbarzyńskiej babki. A kurs sekretarki, po którym matka miała pójść do pracy trwał aż tak długo? Przecież starsze dzieci były już w tym wieku, kiedy wyczuwa się pewne rzeczy.  Ta sprawa jakoś ucichła w toku akcji, a one nawet nie spytały matki, czy ukończyła kurs i może już pójść do pracy. Zadziwiająca i trochę nieprawdziwa jest ta ufność starszych dzieci wobec matki, która tak nieludzko ich traktuje.
         Wiele jeszcze niedociągnięć i defektów w książce można autorce zarzucić, jak choćby infantylizm starszych dzieci i samej matki, a także wiele sztucznych dialogów, jednak mimo to, książka robi dość duże wrażenie.



sobota, 11 października 2014

"Trzynasty miesiąc poziomkowy" - Krystyna Siesicka




         Kolejne spotkanie z twórczością jednej z moich ulubionych autorek było czasem wyjątkowo miło spędzonym. Pani Krystyna Siesicka, jak zwykle zresztą, potrafi  zmieścić tak dużo treści, znaczeń, uczuć i refleksji w niewielkich rozmiarów powieści. Zastanawiające jest, w jaki sposób udaje się jej wejść ze swoją opowieścią głęboko w umysł czytelnika i pozostawić ją tam na długo.               Książkę otwiera następujący komentarz autorki:

Myślałam, że ta książka będzie żartem.
Okazało się, że ona wcale żartem nie jest.
Jeżeli jednak coś z żartu w niej zostało,
to może na nasze szczęście...

        Moim zdaniem nawet dosyć sporo tego żartu w książce. Sam sposób prowadzenia narracji jest grą z czytelnikiem. Autorka "umawia się" z nim co do wyglądu bohaterów, jakby dopiero na jego oczach tworzyła powieściową rzeczywistość. Otwiera przed nim swój umysł i pozwala obserwować proces twórczy. Czytelnik ma wrażenie, że opowieść rodzi się w momencie, w którym on ją czyta:

[...] do małej jadłodajni "Przydrożny barek" weszła Petra. Pomyślałam, że powinna być niewysoka, ubrana w długą brązową spódnicę, sięgającą po brzegi czarnych, sznurowanych bucików, że powinna mieć na sobie obcisłą rudą kurtkę, najlepiej sztruksową, ale już dość ciepłą, może podbitą cienkim sztucznym futerkiem. Szyję najchętniej owinęłabym jej długim wełnianym szalem, który Petra dostałaby od babci na swoje niedawno obchodzone osiemnaste urodziny, a ten szal niechby był w kolorze ciemnego bursztynu. Spojrzałam w stronę drzwi. Tak właśnie Petra była ubrana.

        Ciekawa jest także konstrukcja samego narratora, a w zasadzie narratorki. W niektórych partiach książki jest nią Izabela - jedna z osób stołujących się w "Przydrożnym barku", która zresztą nie ukrywa, że przychodzi tutaj, aby obserwować ludzi i skrzętnie notować to,co może jej się przydać do swojej powieści. Główną narratorką jest pewna kobieta, która wie i widzi wszystko, zagląda też do prywatnych domów niektórych bohaterów. W pewnych partiach tekstu jej rolę przejmuje Izabela, która relacjonuje to, co widzi i słyszy w jadłodajni i mówi w pierwszej osobie:

     Izabela ociągała się z wyjściem, ciągle licząc na to, że zaraz pojawi się tu starszy pan z siwą brodą. Miała wielką ochotę wyjąć ze swojej pięknej, skórzanej torby powiększające lusterko do makijażu i znowu sprawdzić w nim, jak wyglądają teraz jej włosy w kolorze złoty jasny szatyn, chociaż od chwili, kiedy wyszła od fryzjera, sprawdzała to dziesiątki razy.
    Nie uwierzycie, ale sprawdziłam znowu. Sięgnęłam po torbę, wyjęłam lusterko i pod pretekstem, że zaglądam do niego, żeby wyprostować zawiniętą rzęsę, obejrzałam sobie nasz nowy wizerunek, to znaczy wizerunek mój i Izabeli. Byłam w tym lusterku jakąś zupełnie obcą babą, której w ogóle nie znałam, więc jak tylko mogłam najszybciej, wrzuciłam ją do torby, bo ponad wszystko w świecie nie znoszę obcych bab.

 Czasami trudno się zorientować, która z kobiet w danym momencie mówi, bo bywa, że i w obrębie jednego akapitu na zmianę mówią obie narratorki:

    Izabela  zjadła zupę. Ciekawe, czy smakowała jej ta nowa jabłeczna. Zobaczyłam, że Tom przygląda mi się, być może zauważył, zapewne tak, bo uśmiechnął się i skinął głową z uznaniem. Od wczoraj byłam szatynką. 

         Taka kreacja narratora, to zapewne kolejny żart autorki, gra z czytelnikiem, który musi się postarać nad tą narracją zapanować. A może cała narracja jest tylko szkicem powieści Izabeli, która notuje jak leci - każde swoje luźne spostrzeżenie, które może się przydać w pracy nad powieścią, jak i już dopracowane fragmenty z wykreowanym narratorem.
        Tym, co decyduje o sukcesie powieści autorki, jest umiejętność takiego tworzenia rzeczywistości książkowej, by czytelnik czuł się współtwórcą tej rzeczywistości, by czuł, że osobiście obserwuje ten świat, a wydarzenia rozgrywają się na jego oczach. Nie bez znaczenia jest także znakomicie, jakby w przelocie uchwycone zachowania postaci, ich wypowiedzi, które tak wiele mówią o nich samych i problemach, z którymi się zmierzają.
        "Przydrożny barek" jest miejscem, w którym krzyżują się drogi ludzi w różnym wieku i o różnych zawodach. Atmosfera miejsca sprawia, że przychodzą oni nie tylko po to, by zjeść pachnący obiad, ale po prostu tam pobyć, z kimś porozmawiać, zobaczyć, jak wygląda życie innych ludzi,
       Restauracja Toma i Gustawa to miniatura świata, w którym obok siebie żyją młodzi i starzy, ludzie na stanowisku, którzy już coś w życiu osiągnęli i ci, którzy dopiero biorą się z życiem za bary.
A każdy przychodzi z własnym bagażem spraw, uczuć, problemów i widzi, że nie jest osamotniony w swoim bólu, że każdy inny człowiek też z czymś się zmaga i też szuka przyjaznej duszy.
       Zagubiona Petra nie potrafi obiektywnie ocenić swojego talentu, wierzy, że uda się jej utrzymać z tego, co lubi robić, nie ma innego pomysłu na życie. Tom, chłopak po traumatycznych przeżyciach próbuje rozpocząć życie na nowo. Z kolegą Gustawem zakłada więc "Przydrożny barek", który od początku działalności cieszy się dużym uznaniem gości. To ciepłe, pachnące domowym obiadem miejsce przyciąga też inną zagubioną młodą osobę, mianowicie Jaśminę, która tylko w oczach Gustawa znajdzie zrozumienie dla swoich błędów.
       Obok młodych zagubionych dusz pojawiają się też dorośli w średnim wieku: samotna Małgorzata szukająca pokrewnej duszy w internecie, Izabela, która nieudany związek odreagowuje, szukając w barku inspiracji do swojej książki, jest także jej siostra Mira, zaopatrzona przez autorkę stałym epitetem "aktorka charakterystyczna". Ta ostatnia skutecznie zwabia pewnego starszego pana, który pod wpływem jej uroku kompletnie nie zauważa, że jest finansowo wykorzystywany przez tę uroczą damę. I kolejna z postaci, które niczym aktorzy pojawiają się i znikają na scenie "Przydrożnego barku" - Modesta, starsza pani najsilniej chyba odczuwająca samotność i starość.
       "Przydrożny barek", miejsce na pozór zwyczajne jak wiele innych małych punktów gastronomicznych, jest wyjątkowe, bo oprócz pachnących zup oferuje swym gościom namiastkę domu, w którym każdy ma swoje miejsce przy stole i przyjazną duszę. Oby więcej takich "Przydrożnych barków" wokół nas.